Bączek

2003

Bączek

Dokładnie pamiętam moment, kiedy pierwszy raz znalazłem się w kokpicie omegi, która odbiła od pomostu i oto byłem pierwszy raz pod żaglami na wodzie. Nie pamiętam natomiast pierwszego spotkania z bączkiem. Kto by zwracał uwagę na taką małą, napędzaną jednym wiosłem na śrubkę, roboczą łódkę. Wokół manewrowały różne regatowe cuda i oczywiście te, które mnie, wówczas kursanta, interesowały najbardziej czyli omegi. W programie kursu znajdowała się również umiejętność posługiwania się bączkiem. Czymś trzeba przecież dopłynąć do stojącej na boi omegi. Ktoś więc udzielił mi lekcji śrubkowania, albo „bączkowania" jak mawiali niektórzy. Pewnego razu Wojtek, nasz KWŻ wysłał mnie, abym w celu szkoleniowym, albo w celu sprawdzenia postępów w wyszkoleniu opłynął boję. W tamtą stronę jeszcze jakoś walcząc z oporem materii, dopłynąłem do boi. Trwało to dość długo i w międzyczasie zmieniła się pogoda. Dopadł mnie szkwał i nie zdołałem wrócić do pomostu. Wylądowałem gdzieś w krzakach kilkaset metrów od klubu. Długo wracałem walcząc z wiosłem, bączkiem, odległością i własną złością. Wówczas byłem wściekły na bączka, jedno wiosło i własne umiejętności a raczej ich brak.

- O, już wróciłeś - zauważył z dziwnym uśmiechem na twarzy Wojtek, mierząc wzrokiem moje ociekające od deszczu ubranie. Deszczowy szkwał przeszedł już kilkanaście minut temu, a do boi nie było znów tak daleko.

Później często pływałem na bączku, aż nauczyłem się manewrować a nawet rozpędzać do sporej prędkości tego małego wyrobnika. W końcu go polubiłem. Czasem w czasie pobytu na przystani nie pływałem na żadnym jachcie, ale małej rundki na bączku nigdy nie mogłem sobie odmówić. Upływ czasu pozostawił ślady na jego kadłubie. Listwy odbojowe poodpadały i od góry kadłuba zaczęło wychodzić coraz więcej postrzępionych szklanych włókien. Ławeczki, będące również komorami wypornościowymi, na które wszyscy z impetem wskakiwali odbijając od pomostu, zaczęły się rozpadać. Wówczas odpowiadałem w naszym klubie za sprawy techniczne, więc musiałem przeprowadzić remont naszej zapracowanej łódki. Razem z moim kolegą Dzidkiem odbyliśmy małą naradę, i doszliśmy do wniosku, że na komorach wypornościowych wlaminujemy deski, po których można będzie bezkarnie skakać. Gorzej z listwami odbojowymi. Aby zrobić dębowe, idioto-odporne odbojnice trzeba by giąć na gorąco grube listwy. Postanowiliśmy przynitować obustronnie na każdej z burt po dwie szerokie ale dość cienkie listwy dębowe, które można będzie wygiąć na zimno, co uratuje bączka przed kompletną ruiną. A potem, kiedyś, dorobimy właściwe listwy godne portowego holownika. Przycięliśmy na potężnej pile tarczowej cztery paski dębiny o przekroju mniej więcej (o ile dobrze pamiętam) 40x5 mm i umówiliśmy się na następny raz. Niestety następnym razem w piątkowy, zimowy wieczór, znalazłem się na przystani sam. Postanowiłem nie marnować czasu i spróbować zrobić coś samemu. Bączek leżał co prawda w hangarze, ale na nim spoczywał snem zimowym cadet. Zawiązałem jakieś pętle wokół cadeta, między pętlami a dźwigarami hangaru zamocowałem dwie talie od omegi i powoli, stopniowo uniosłem go w górę. Trzecią talią wyciągnąłem bączka i już mogłem opuścić cadeta na podłogę. Teraz ściskami stolarskimi przycisnąłem do burty bączka przycięte listwy i mogłem wiercić otwory pod nity i nitować. Jedną ręką dociskałem duży młotek do łba nita, a drugą ręką formowałem małym młotkiem drugi łeb. W połowie nocy jedna burta była gotowa. Na drugi dzień zjawił się Dzidek i rozpoczęliśmy nitowniczy koncert na cztery ręce. We dwójkę poszło to szybko i sprawnie. Pozostało tylko zalać żywicą szczeliny między listwami, wlaminować ławeczki i bączek był uratowany.

Ponieważ była to łódka pierwszej kolejności wodowania, jak co roku, pierwsza znalazła się na wodzie. I wtedy się zaczęło. Jak zawsze w takich sytuacjach, do pracy przy remoncie nie było nikogo, za to każdy członek klubu uważał za punkt honoru poddać krytyce naszą pracę. Do najłagodniejszych należały opinie typu: „kto to widział, takie cienkie listwy odbojowe, to się zaraz rozleci, robota została spartaczona".

Na kilkanaście lat zerwały się moje kontakty z żeglarstwem. Kiedy po latach chciałem wrócić do klubu okazało się, że nie bardzo mam dokąd. Nasz AZS się rozsypał, a na jego przystani zadomowił się inny klub, też studencki ale nie mój. Okazało się, że za płotem „naszego klubu" prężnie działa mój kolega z dawnego AZS-u. Tutaj znalazłem swoją nową przystań. Czasem tylko tęsknie spoglądam za płot. Pewnego jesiennego popołudnia coś przykuło moją uwagę „za płotem". Po wodzie poruszało się jakieś odrapane niebieskie paskudztwo, spod którego wychodziły łaty żółtej farby. Napędzał to jakiś „specjalista" wiosłem od kajaka. Ale pod odrapaną farbą zauważyłem jakieś znajome kształty. Tak, to był On. Kiedyś piękny, biały, odremontowany, wymuskany, najlepszy bączek na świecie. Teraz odrapany, profanowany kajakowym wiosłem, podpływał coraz bliżej. Poza szlachetnym kształtem, z dawnych czasów zachowało się jeszcze coś. „Moje" listwy odbojowe. Pomimo upływu 20 lat i jak widać nie najlepszego traktowania, ciągle mu służą. Niechaj służą mu jak najdłużej. Ale mam takie małe marzenie. Chciałbym jeszcze kiedyś zrobić na nim mały rejsik. Najlepiej dookoła boi. Oczywiście „na śrubkę".

Edward Goj