Bark
1978
Bark
Nasz klub dostał nowe oriony, a ja całkiem nowy patent. Myślałem, że jakoś da się to połączyć i na swój pierwszy samodzielny rejs mazurski popłynę nową, jeszcze pachnącą (tak naprawdę to strasznie śmierdziały świeżym laminatem) łódką. Niestety, jak wszędzie, jako „młody” byłem ostatni w kolejce, więc z oriona nic nie wyszło. Ponieważ fundatorem jachtów była Politechnika, więc członkowie klubu musieli dar trochę odpracować i do załóg dodano nie-żeglarzy w zorganizowanych grupach np. narciarzy klasycznych z trenerem. Trochę mnie to pocieszało, ale na czym ja popłynę? Na szczęście znalazł się ratunek. Z puli zarządu głównego AZS dostaliśmy kilka łódek. Dostałem wodnika. Co to jest? Dowiedziałem się, że jest to drewniany jacht kabinowy. Załoga 7 osób. Kiedy usłyszałem „7 osób" w mojej głowie na chwilę zapaliło się światełko ostrzegawcze, ale zaraz zgasło pod wpływem radości, że popłynę w pierwszy samodzielny rejs. Na liście wywieszonej w klubie ja i 6 nazwisk: mój kolega Dzidek, trójka licealistów zwanych przez nas „Sępami", i jeszcze dwóch nie znanych mi uczestników kursu żeglarskiego. Nieznana mi dwójka zgłosiła się do mnie miesiąc później, już po rejsie. Chłopcom pomyliły się miesiące. Wyruszyliśmy więc w 5 osób. Dzidek kilka dni przed wyjazdem zdał egzamin, więc znalazły się na pokładzie dwa patenty, co jeden to nowszy.Na przystani AZS w Wilkasach zobaczyłem wodnika pierwszy raz. Najpierw poczułem, że nogi lekko mi wiotczeją. Na sąsiedniej boi stała dezeta. Przecież dezeta jest o wiele większa, pocieszałem się jak mogłem. Na kursie i na egzaminie nie miałem z dezetą problemów, więc dlaczego miałbym mieć problemy z wodnikiem? Moja załoga była zachwycona. Taki ładny duży jacht. No tak, ale to ja mam tym dowodzić. Powoli zaczynałem dostrajać się nastrojem do reszty. W końcu Sępy są doświadczone, no a Dzidek nawet ma patent. Co prawda na razie z Dzidkiem można porozumiewać się tylko na migi, ponieważ nabawił się strasznej chrypki, ale przecież w końcu mu to przejdzie. Po sklarowaniu wypłynęliśmy do Giżycka. Przed wypłynięciem przemknęło mi przez myśl, że warto by treningowo położyć maszt na nieznanej łódce, ale ta myśl tylko mi przemknęła. Po wpłynięciu do kanału Łuczańskiego, zaczęliśmy kłaść maszt. Ze sztagiem uporaliśmy się szybko, ale maszt od przodu zabezpieczony był kawałkiem kątownika, z którego wystawały łby dwóch śrub mocujących go do cęg. Jak to odkręcić? Palcami się nie da. Zbliżamy się dość szybko do mostu a maszt jak stał tak stoi. Dzidek stojący za sterem coś rzęzi, ale nie wiem co. Do mostu coraz bliżej, więc kazałem Dzidkowi podpłynąć bliżej brzegu a jednego z Sępów wysłałem z cumą, żeby hamował bieg jachtu. Reszta załogi uruchomiła pagaje na „całą wstecz". Niestety było już za późno. Dziób wpłynął pod most, maszt oparł cię o konstrukcję mostu i zaczął wyginać się do tyłu. Nie wiedziałem, że drewniany maszt można tak mocno wygiąć. Kiedy byłem pewien, że, to już koniec rejsu jacht się zatrzymał, a następnie odepchnięty sprężynującym masztem ruszył do tyłu. Maszt stał, a mnie kamień spadł z serca. Przypadkowo potrąciłem nogą nieszczęsny kątowniczek, który podskoczył do góry. Jedna z mocujących go śrub była osią obrotu, a druga umieszczona w wycięciu pozwalała na jego swobodny obrót. Potem Dzidek wycharczał „przecież wołałem, co trzeba zrobić", ale kto go mógł zrozumieć?
Pierwszy biwak mieliśmy w leśnej zatoczce naprzeciwko Rydzewa. Teraz jest tam przystań z pomostami, ale wtedy było cicho i spokojnie. Rano sklarowaliśmy jacht, wyszliśmy kawałek na pagajach, opuściliśmy miecz, ale po postawieniu żagli nasz wodnik nie chciał płynąć. Zanim zrozumiałem, co się stało usłyszałem krzyk z brzegu „żeglarze, stoicie na mieczu". To mnie załamało. Kolejny dzień i kolejna plama na moim żeglarskim honorze.
W miarę upływu dni powoli wracała mi wiara we własne umiejętności, ale chyba dopiero udane dojście pod żaglami do pomostu przystani PAN w Wierzbie pozwoliło mi zapomnieć o pierwszych dniach. Z Wierzby do Mikołajek to tylko kawałek, a tam spotkaliśmy nasze klubowe oriony. Uradowani ze spotkania popłynęliśmy wspólnie do Rynu, a później na biwak po przeciwnej stronie jeziora. Pogoda zrobiła się paskudna, więc zamiast ogniska odbyły się szanty w kajucie. Miejscem imprezy był największy jacht, czyli wodnik. Impreza była świetna. Starzy koledzy klubowi i nowo poznani narciarze klasyczni, śpiewali z nami szanty i inne piosenki żeglarski i nie tylko żeglarskie. Z alkoholem nikt nie przesadził i bawiliśmy się do późnej nocy. Kiedy goście już poszli, zaczęliśmy klarować wnętrze do spania. W dziobie gdzie spały Sępy powstało małe zamieszanie, a potem zawołali mnie do siebie. W czasie przesuwania materacy jednemu z nich, Tomkowi, wypadł bark. Zdarzało mu się to od czasu do czasu, ale teraz? Co robić? Ciemna noc, leje jak z cebra, wokół lasy i łąki, Ryn po drugiej stronie jeziora, flauta, nie mamy silnika, telefonu komórkowego jeszcze nie wynaleziono. Pytam Tomka czy wytrzyma do rana, a on mówi, że nie. Przypomniało mi się, że jedna z naszych nowych koleżanek narciarek opowiadała, że jej wypada bark i sama sobie z tym radzi. Idę więc w noc i deszcz szukać, na której ona śpi łódce. Trafiam za drugim razem. Budzę wszystkich, opowiadam jej co się stało. Ona pyta czy bark wypadł w górę czy w dół. Jej wypada w górę, więc ona uderza w ścianę barkiem a ten wskakuje na miejsce. Tomkowi niestety wypadł w dół, więc ona nie wie, co z tym zrobić. Wracam na wodnika, razem radzimy, co dalej robić. Ktoś rzuca hasło „Magister". Z narciarzami pływa ich trener, magister po AWF, więc może się z czymś takim spotkał. Wychodzę szukać oriona z magistrem. Pukam, budzę, pytam. Człowiek obudzony w środku nocy, na dworze leje, przed chwilą ucichła głośna zabawa, w której on nie brał udziału, a ja opowiadam coś o barku. W końcu zrozumiał. Mówi, że to bardzo proste. Trzeba odciągnąć ramię, przesunąć w górę i bark sam wskoczy na miejsce. Wygląda na to, że ja będę musiał to zrobić. Wracam, wycieram się, przebieram w suche ubranie i zaczynamy przygotowania do operacji. Tomek rozbiera się, patrzymy sobie w oczy. Nie, tak nie można. Wyciągamy resztki z imprezy. Tomek wypija kielicha dla znieczulenia a ja dla odwagi. Odciągam ramię, przesuwam w górę i wszystko wraca na miejsce. Nie wiem, kto był szczęśliwszy w tym momencie: Tomek, któremu ustąpił ból czy ja.
Myślę, że była to taka moja mała smuga cienia. Pierwsze dowództwo, pierwsza odpowiedzialność za kogoś, i na dodatek bark. Bohater Conrada też miał jakieś problemy z barkiem. A może to była fregata? Nie, na jego rejowym żaglowcu był bezanmaszt, więc to na pewno był bark.
Edward Goj