Koniec sezonu

1982

Koniec sezonu

Szliśmy na północ. Początkowo żadne znaki na niebie i wodzie nie wskazywały, że coś miałoby się kończyć. W Almaturze, w „Szklance" jak zwykle rozbawiony tłum szalał na dyskotece. Rozmawiano głównie o tym na jakim kursie wyrzucono „człowieka" i czy dziób mocno stuknął w pomost. Typowe rozmowy poegzaminacyjne, ale czy to mogło coś znaczyć? Pierwszy wyraźny sygnał dotarł do mnie na jeziorze Łabap. Po raz pierwszy płynąłem po jeziorze nie widząc wody. Nie, to nie była mgła. Powietrze było czyste, można było podziwiać wspaniały zachód słońca. Wody nie było widać bo całą powierzchnię jeziora pokrywały ptaki. Jakie? Wodne. Nie jestem ornitologiem, a poza tym po tylu latach nie pamiętam czy to były kaczki, perkozy czy wszystkie naraz? Przed dziobem jachtu podrywały się do lotu lądując kilkanaście metrów za rufą. Były to ich ostatnie przygotowania do odlotu. Nie tylko ptaki opuszczały Mazury. W Węgorzewie opuścili nas Anita i Tomek. Wsiedli do autobusu PKS i wrócili do swych przyziemnych spraw, a my ruszyliśmy w stronę Giżycka. W „Szklance" tym razem nie było nikogo. Napotkani w czasie poprzedniej wizyty absolwenci kursu żeglarskiego, zabrali swoje nowiuteńkie patenty i odjechali na południe. Teresa i Sławek również wybierali się w tym kierunku. Następnego dnia wyładowali swoje bagaże na brzegu kanału w centrum Giżycka. Sławek wyholował mnie do brzegu Niegocina i zostałem sam. Do Wilkas nie jest daleko, ale jak to zwykle bywa wieczorem wiatr ucichł i do AZS-u doszedłem po zmroku. Przy brzegu płonęło jedno maleńkie ognisko i trzy osoby z trudem próbowały podtrzymywać wesoły nastrój. Kiedy rano wcześnie wstałem w całym ośrodku nie spotkałem nikogo. Wstałem wcześnie aby zdążyć na spotkanie. Byłem umówiony rano, przy ujściu starego kanału. Co to znaczy rano? Dla moich kolegów było to trochę później niż dla mnie, więc zataczałem kółka i ósemki. Ćwiczyłem jednoosobowo wykonywane zwroty i spoglądałem w stronę kanału. W pewnym momencie moją uwagę zwróciło stadko łabędzi. Na końcu płynął duży ptak, a za nim poruszała się spora kępa trzcin. Podpłynąłem bliżej. Biedak miał wbity w nogę wędkarski haczyk i ciągnął z trudem za sobą kilkadziesiąt metrów splątanej żyłki w którą wplątały się kępy trzciny. Złapałem trzciny i zacząłem wybierać żyłkę. Do łabędzia było coraz to bliżej, a on wydawał mi się coraz to większy i coraz bardziej zły. Kiedy rozpościerał skrzydła wydawał się większy od mojego oriona. Groźnie syczał, bił skrzydłami a jego dziób i łapy nie sprawiały miłego wrażenia. Doszedłem do wniosku, że ptak nieświadom moich dobrych zamiarów, przy bliższym spotkaniu może mnie wyrzucić za burtę. Potrzebowałem pomocy, a ujście kanału ciągle było puste. Nie mogłem też trzymać łabędzia na uwięzi przez cały dzień, a gdybym go wypuścił, to mimo holowane żyłki z trzcinami odpłynąłby gdzieś za swoim oddalającym się stadkiem. Podciągnąłem go tak, że skrzydła biły tuż obok mojej głowy. Wyciągnąłem rękę z moim ostrym nożem i ciach. Odpłynął szybko goniąc swoich i holując około pół mera żyłki. Taka krótka żyłka raczej się nie wplącze w trzciny, ale niestety haczyk został w nodze. Wybacz stary, ale bardziej pomóc ci nie mogłem. Jeszcze kilka godzin kręciłem się po pustym jeziorze zanim z kanału wypłynęły trzy białe oriony i biało-czerwone El-Bimbo. Znowu byliśmy razem, ale czekał nas już tylko skok przez Niegocin do basenu węglowego w Giżycku i załadunek na wagony. Nasze łódki, podobnie jak ich załogi i wędrowne ptaki udawały się na południe. Skończył się sezon i skończył się rejs. Rejs w czasie którego żeglarze, zamiast pozdrawiać się wesołym „ahoj", podnosili w górę dwa rozszerzone palce. Myśleliśmy już o następnych rejsach, chociaż przyszły kurs nie był nam jeszcze znany. Mieliśmy niewielki wpływ na kurs „generalny", ale zawsze mogliśmy dobrać sobie sympatyczną załogę.

Edward Goj