Jasiek Duży i Mały

1977

Jasiek Duży i Mały

To był mój pierwszy rejs na Mazurach. Płynęliśmy na trzech omegach. W forpiku i achterpiku upychaliśmy nasze plecaki (bez stelaża oczywiście), namioty, kociołek do zawieszenia nad ogniskiem. Naszą zazdrość budziły plastikowe raje, które spotykaliśmy (chyba dwie) na trasie naszego rejsu. Dla nas jedynym symbolem postępu były kadłuby naszych omeg, zrobione z laminatu ps. Pokłady były jeszcze sklejkowe. Większość załóg, jak to na rejsie organizowanym przez AZS, stanowili studenci. Ale były dwa wyjątki. Na jednej z omeg płynął Jasiek, w wieku dla nas podeszłym, ponieważ był już absolwentem. W skład innej załogi wchodził również Jasiek młodszy prawie o połowę, mógł mieć może z 15 lat. Najdziwniejsze było to, że właśnie między nimi zawiązała się przyjaźń, chociaż były to raczej relacje ojcowsko-synowskie. Dla odróżnienia nazywaliśmy ich Dużym i Małym Jaśkiem.

Jeden z ostatnich biwaków wypadał na Śniardwach. Wiadomo, że o dobry biwak na tym jeziorze nie jest łatwo, ale mieliśmy upatrzone miejsce. Miejsce wskazał, oczywiście na mapie, Mały Jasiek. Znał on świetne miejsce gdzie przyjeżdżał polować na kaczki jego ojciec. Nasza flotylla rozciągnęła się z różnych powodów, ale na czele płynęła omega z naszym młodym przewodnikiem. My daleko za nimi, a trzecia łódka z Dużym Jaśkiem, gdzieś z tyłu. Kiedy dopływaliśmy na miejsce zaczynało szarzeć. Na skraju trzcin widać było maszt naszych poprzedników. Kiedy dobiliśmy do ich rufy okazało się, że dalej trzeba iść piechotą. Plecak i namiot na plecy, i wąską krętą ścieżką wśród trzcin ruszyliśmy kolejno do brzegu. Głębokość wody wahała się od „po kolana" do „ po pas" a głębokość błota na dnie od „po kostki" do „po kolana". Na dnie były jeszcze trzciny wbijające się w bose stopy. Określenia, „co za kretyn to wymyślił" należały do najłagodniejszych. Po przejściu około 50 metrów doszliśmy do brzegu. Teraz trzeba było wspiąć się jakieś 15 metrów po piaszczystym stromym zboczu i już można było kląć patrząc Małemu Jaśkowi prosto w oczy. Robił to kolejno każdy, kto wchodził na górę. Wtedy ktoś z naszych poprzedników mówił „popatrz za siebie". Reakcja zawsze była taka sama. Mokry, ubłocony i wściekły przybysz milkł i patrzył z otwartymi ustami na rozciągające się w dole jezioro. W zapadającym zmroku widać było całe Śniardwy z czerniejącymi w oddali wyspami, morze trzcin u stóp z dwoma kręgami trzcin nieco z prawej strony. W połowie jeziora, czarny o zmroku żagiel omegi, na której dopływał Duży Jasiek. Zapadające ciemności rozświetlał księżyc w pełni, którego blask odbijał się w drobnej łuskowatej fali. Za plecami płonęło ognisko. Trudno było oderwać się od takiego widoku do prac obozowych, a przecież trzeba było rozbić namioty, napompować materace, zrobić kolację. Wtedy dopłynęła trzecia omega. Z oddali, wśród plusków,dobiegał głos Dużego Jaśka, który wykrzykiwał na przemian trzy słowa: k... , cholera i Jasiek. Słowo „Jasiek" było czasem wykrzykiwane z dodatkiem „ja cię zabiję". Mały Jasiek na wszelki wypadek ukrył się w lesie. Kiedy Duży Jasiek wdrapał się na skarpę zamilkł tak jak wszyscy poprzednicy. Winy naszego przewodnika zostały puszczone w niepamięć. Po kolacji, jak zwykle, zadźwięczały nasze gitary. Gdy w końcu umilkły, niewielu poszło spać. Szkoda było marnować taką noc na sen. Siedzieliśmy przy dogasającym ognisku aż do świtu.

Siedzieliśmy przy dogasającym ognisku aż do świtu

W kilka lat później, już na samodzielnie prowadzonym rejsie, popłynąłem w to samo miejsce. Do brzegu przybiłem jakiś kilometr dalej na wschód, gdzie pokryta drobnymi kamykami plaża dochodziła do brzegu. Do polany na szczycie piaszczystej skarpy dotarłem polną drogą w środku dnia. Widok, owszem ciekawy, ale bez rewelacji, na dodatek maleńkie drzewa rosnące przy brzegu u stóp wzgórz, urosły i zaczęły przysłaniać jezioro. Po wielu latach przeczytałem w prasie głos oburzonego czytelnika, że na terenie Mazurskiego Parku Krajobrazowego, na wzgórzu leżącym na brzegu jeziora Śniardwy w pobliżu wioski Dziubiele, ktoś buduje dom. Nawet mnie to specjalnie nie przejęło. Pomyślałem sobie „człowieku, choćbyś sobie tam pałac zbudował i każdego wieczora siedział na tarasie z widokiem na jezioro i każdej nocy miał pełnię księżyca to nigdy nie zobaczysz tego, co ja widziałem". Żeby to zobaczyć, trzeba przejść po pas w wodzie i błocie z całym bagażem na plecach, mieć odpowiednie towarzystwo i chyba jeszcze coś. Trzeba być na swym pierwszym rejsie na Mazurach.

Edward Goj