Przygoda z Ludwiczkiem

Pod koniec lat osiemdziesiątych pływałem z żoną i dziećmi po Mazurach. Jacht był własnością mojego kuzyna. Miał prawie dziewięć metrów długości i ponad trzy dychy żagla. Jego drewniany, dziesięciometrowy maszt sprawił, że postanowiliśmy zostać na Południu i tu się trochę powłóczyć, bez potrzeby kładzenia go pod mostami.

Płynąc któregoś razu z Mikołajek na Bełdany minęliśmy dwuosobową załogę męską poruszającą się dość popularnym wtedy wyrobem jachtopodobnym marki Kormoran.

Dla niezorientowanych podam, że ten laminatowy jachcik charakteryzował się grubym, acz krótkim bukszprytem, watersztagiem z krowiego łańcucha i sporym dryfem. Stosunek szerokości do długości oraz powierzchnia żagli, pozwalały przy czwórce w baidewindzie, bezpiecznie poruszać się po zawietrznej burcie.

Pierwsze spotkanie miało miejsce na Przeczce. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że w kokpicie nie ma nikogo, rumpel jest przywiązany, a przez szeroką zejściówkę widać wewnątrz śpiących ludzi.

Ponieważ na nasze wołania któryś z nich coś odburknął i pomachał ręką uznaliśmy, że wszystko jest w porządku, tym bardziej, że była prawie flauta.

To też skłoniło nas do zawrócenia ze Śniardw i na resztkach wiatru dowlekliśmy się do biwaku naprzeciw Wierzby. W drodze powrotnej znów spotkaliśmy Kormorana. Tym razem, w kokpicie siedziało dwóch półprzytomnych gości.

Mijając Kormorana pozdrowiliśmy załogę tradycyjnie gestem ręki. Ich odpowiedź była, ku naszemu zaskoczeniu, niezwykle wylewna. Jeden z nich chciał nawet rzucić się z tej okazji „przez wodę’, ale drugi, w krótkich żołnierskich słowach odwiódł go od tego zamiaru.

Pod koniec dzionka stanęliśmy na biwaku i zajęli kolacją.

Po jakimś czasie zjawił się również Kormoran i stanął obok nas. Zaproponowaliśmy im herbatę i wykwintne danie w postaci chleba ze smalcem i świeżym ogórkiem (tzw. Kanapka Mazurska). Panowie przesiedli się na nasz pokład. Byli niezwykle sympatyczni, acz nieco już „znużeni” długim dniem. Okazało się, że są ze Szczecina a żony spuściły ich ze smyczy, celem odbycia dwutygodniowego rejsu rekreacyjnego. Jeden był dentystą a drugi nauczycielem w szkole średniej.

Błyskawicznie nawiązana nić sympatii spowodowała, że moja żona wyjęła z zęzy turlające się pod gretingiem, nędzne resztki pomarańczówki, pozostawione tam przez poprzednią załogę.

Koledzy też nie pozostawali dłużni. Zapytali filuternie, czy nie napilibyśmy się Ludwiczka. Czując w tym miły podstęp nie protestowaliśmy, broń Boże.

Kolega drugi, wskoczył do Kormorana, wyjął plastikową, oryginalną butelkę płynu do naczyń Ludwik z nalepką i rozlał do kieliszków zielony płyn.

Z zachowaniem „poker face”, wypiliśmy to, bez zmrużenia oka. „Kormoranie” zdradzili więc nam tajemnicę owej ambrozji. Otóż, był to najpopularniejszy wtedy napój „Bałtyk”, produkowany masowo dla ludu przez katalityczną reakcję metanu, karbidu i czegoś tam jeszcze. (produktem ubocznym były; CO2 i wapno strącone.). Z chemii byłem słaby, ale wychodził z tego etanol. Na bank, bo widzę do dziś.

Dla „zmylenia przeciwnika”, chłopcy dodali zielony barwnik spożywczy do landrynek, znanych u nas na Śląsku jako „szkloki”.

W między czasie, na bindudze zapłonęło ognisko, w wykonaniu załóg dwóch stojących obok łódek. Mieliśmy ochotę dosiąść się bo była gitara, ale tamci mieli własny „bufet”, który zaczęli już spożywać.

Powstał też problem natury savoir vivre. Przysiadać się na krzywy ryj,- głupio a z własną flaszką,- szkoda.

I tu rozwiązaniem stał się ów „Ludwiczek”. Nasi nowi znajomi mieli wypróbowany i skuteczny sposób zachowania się w takich sytuacjach.

Zbliżyliśmy się do ogniska. Kolega trzymał w ręce butelkę na znak, że przychodzimy w uczciwych zamiarach. Mieliśmy też ze sobą trochę drewna żeby nie było, że przychodzimy na gotowe. Tamci, oczywiście nie mieli nic przeciwko. Jako, że byliśmy gośćmi, pierwsi wyciągnęli do nas „rękę” widząc, że będzie rewanż. ( W ciemności nocy i świetle ogniska, fakt trzymanej butelki skutecznie uśpił ich czujność).

Po wymianie obowiązkowych toastów przyszła kolej na nas. Wtedy to kolega zapytał, czy nie napiliby się owego Ludwiczka.

Towarzystwo zdębiało. Widząc teraz dokładnie z kolorem włącznie, co on trzyma w ręce uznało propozycję za kpinę. Grzecznie, lecz stanowczo odmówiono przystąpienia do spożycia.

Odnieśliśmy wrażenie, że atmosfera nagle się oziębiła a nasze próby podtrzymania aktualnie wykonywanej przez ich zapiewajłę pieśni; zostały zignorowane.

Jakież więc było ich zdziwienie, gdy wychyliliśmy po „maluchu” i nikomu z nas nie poszły bańki nosem.

Teraz dopiero jeden z nich odważył się spróbować i choć stosunek gospodarzy ogniska do nas uległ poprawie ale jakoś nikt więcej z ich paczki nie chciał mimo to spróbować naszego „płynu do naczyń”.

W sumie, wieczór minął bardzo miło a my kładliśmy się spać bogatsi o doświadczenia, jak przy pomocy sprytnego podstępu, można rozwiązać dość drażliwy w owych czasach problem, natury towarzysko-spożywczej.

Michał Affanasowicz