Riders on the storm

2005 r.

Riders on the storm

Ponownie wyszliśmy z Gdańska. Była to druga część naszego rejsu. Pierwszą też zaczęliśmy w Gdańsku. Na pięknym jachcie „Barlowento II” nazywanym przez kolegów „Barem”. Już przed rejsem Krystian, nasz „pierwszy”, zachwalał:

- Na „Barze” to możesz na wachtę w kapciach wychodzić, a jako „trzeci” będziesz miał super robotę, tam jest w osobnej kabinie warsztat z imadłem, pełno narzędzi i części zapasowych.

- Wszyscy mieszkają w kabinach, a na rufie jest salon w którym zasiada cała załoga - wtórował mu Andrzej, nasz pierwszy po Bogu – wody zabiera tyle, że nie trzeba racjonować, a ropy jak mały zbiornikowiec. Na dodatek w kingstonie (czyli jachtowym WC) jest elektryczna pompa. Przyciskasz guzik i muszla wypłukana. Nie trzeba ręczne pompować.

Barlowento 2 w czasie przygotowań do rejsu.

Pierwsze co rzuca się w oczy po przybyciu na jacht to stanowisko sternika. Nad kokpitem zamontowano „dach” który od przodu zmykają szyby z pleksiglasu. Szyby są stare i pokryte siateczką pęknięć, więc steruje się trochę jak parowozem, czyli z przodu nic nie widać i trzeba się wychylać, aby zobaczyć coś z przodu. Ale jaki komfort. Żadne bryzgi nie docierają do kokpitu nawet w złej pogodzie. Z tym kapciami to Krystian trochę przesadził, ale niewiele. Umówiłem się z Krystianem, że zamieszkamy razem w dwuosobowej kabinie na lewej burcie, która ma dwa niewielkie bulaje wychodzące do kokpitu. Jest trochę światła i świeże powietrze. Od strony kokpitu bryzgi nie docierają, więc można mieć bulaje ciągle otwarte. Niestety, w chwili zaokrętowania Mirek, nasz „drugi” stwierdził, że on ma pierwszeństwo w wyborze koi przede mną i wybiera kabinę z Krystianem. Zgodnie z prawem zwyczajowym miał rację, a ja nie chciałem wszczynać awantury już na początku rejsu. Poza tym lubię Mirka, więc wprowadziłem się do kabiny dwuosobowej z maleńkim, nieotwieranym, świetlikiem w pokładzie. Przed wyjściem z portu wzięliśmy udział w paradzie jachtów. Załapaliśmy się na tę paradę zupełnie przypadkowo, płynęliśmy więc na honorowym ostatnim miejscu, ale wszyscy mieliśmy świetną zabawę. Na Długim Pobrzeżu stał tłum pozdrawiający jachty. Czuliśmy się jak bohaterowie witani po powrocie z długiego rejsu, Wszyscy dostali oklaski (więc my też) i wszyscy zostali dokładnie obfotografowani. Po paradzie skok na Hel, a z Helu poszliśmy do Kłajpedy. Bardzo podobał mi się ten największy litewski port. Miasto wygląda, jakby otrząsnęło się już z czasów sowieckiej władzy. Z Kłajpedy wróciliśmy do Gdańska, gdzie nastąpiła częściowa wymiana załogi. Dwóch kolegów wyokrętowuje się. Szkoda, bo byli bardzo sympatyczni i weseli, będzie nam ich brakowało. W ich miejsce przychodzi dwójka siatkarzy plażowych. Nie żartuję. Jeden z nich to Łukasz, kolega żeglarz, który studiuje na AWF i gra na niezłym poziomie w siatkówkę plażową. Z nami wybrał się na swój pierwszy rejs morski i namówił Michała, swojego partnera z duetu siatkarskiego. Dla Michała jest to pierwszy kontakt z żeglarstwem.

Po ponownym wyjściu z Gdańska przecinamy Zatokę i kierujemy się w stronę Lipawy. W Kłajpedzie już byliśmy, więc chcemy teraz odwiedzić Lipawę na Łotwie. Nie wiemy jeszcze, że w tym samym mniej więcej czasie wypływa z Lipawy do Gdańska jacht „Rzeszowiak”, ale o tym dowiemy się dopiero po zakończeniu rejsu. Na razie drobny niepokój budzi prognoza pogody. Zapowiadają wiatr do 7 w skali Beauforta. Nie jest to nic strasznego, zwłaszcza dla załogi po tygodniowej aklimatyzacji do warunków morskich. Może dwójka siatkarzy dostanie lekki wycisk, ale dla reszty nie powinno być problemu. Zwłaszcza, że pakę mamy niezłą. Jak w słowach „Pożegnania Liverpoolu” – „Z kapitanem tym płynę już nie pierwszy raz,

Znamy się od wielu, wielu lat”. Podobnie jak z Krystianem, byliśmy na Spitsbergenie i kilku innych rejsach. Mirka też znam z poprzednich rejsów. Zawsze uśmiechnięty i wesoły, wydaje się, że im mocniej wieje, tym ma lepszy humor. Poza nimi jest młodziutki Łukasz, żywe srebro. Robota pali mu się w rękach. Pomiędzy posoleniem zupy w kambuzie a zamieszaniem jej w garnku, potrafi postawić grota i wypompować zęzę (może trochę przesadziłem, ale niewiele). Ktoś zauważył, że włosy na głowie Łukasza układają się w kształt strzałek kierunku wiatru w niżu na mapie pogody. Może dlatego żadna pogoda nie jest mu straszna. Jest jeszcze Tymon zwany Dzieckiem. Był najmłodszym członkiem załogi w ubiegłorocznym rejsie na Spitsbergen. Miał wtedy 16 lat. Mimo wielkiej różnicy wieku przypadliśmy sobie do gustu. On nazywał mnie wujkiem a ja jego dzieckiem. Mimo młodego wieku jest z niego kawał chłopa. Poza żeglarstwem zajmuje się alpinizmem i nurkowaniem. Kapitan kiedyś zapytał go:

- Czy twoja mama nie boi się o ciebie, kiedy wybierasz cię na te twoje różne szaleństwa?

- Boi się, ale ja jej mówię, że wolę spłonąć niż zgasnąć – odpowiedział Tymon.

Odbieramy kolejne prognozy pogody. Każda następna jest gorsza od poprzedniej. Siła wiatru rośnie, rośnie fala. Już nie wybieramy się do Lipawy. Padają różne propozycje. Może zdążymy schronić się w Kłajpedzie? Tylko nie tam. Locja odradza wchodzenia przy silnym wietrze, a parę dni temu widzieliśmy podejście do portu usiane wrakami. Może zdążymy wrócić na Hel? Pozostała jedynie ucieczka w morze. Jak najdalej od rosyjskiego brzegu w okolicach Królewca. O podejściu do Rosji nawet nie myślimy. Tydzień temu przepędził nas stamtąd ruski niszczyciel, pomimo że byliśmy na wodach międzynarodowych, ale jego zdaniem za blisko terenu ćwiczeń marynarki wojennej.

Na razie nie mamy steru. Już wcześniej były z nim problemy. Mechanizm steru jest hydrauliczny. W czasie normalnej pracy, kiedy sternik kręci kołem jeden siłownik hydrauliczny wysuwa się a drugi chowa. Do siłowników zamocowane są sterociągi - liny stalowe o średnicy około 10 mm które opasują sektor (około ¼ koła) osadzony na trzonie sterowym. Na sektorze są dwie prowadnice dla lin. W pewnym momencie wysunęły się oba siłowniki, powstał luz na sterociągach, które spadły z prowadnic. Przy poprzedniej awarii nałożyłem sterociągi na prowadnice, sternik pokręcił parę razy w prawo i w lewo. Siłowniki wróciły na swoje miejsce, sterociągi napięły się w prowadnicach i ster znowu działał. Ale wtedy była spokojna woda. Teraz wieje już 8B, jacht przewala się na boki, luźny ster przelatuje z burty na burtę, a ja biedny trzeci oficer muszę to naprawić. Jak nie naprawię, będzie z nami źle. Wchodzę do ahterpiku gdzie na czworakach podchodzę do oszalałego urządzenia. Jeżeli włożę rękę pomiędzy sektor sterowy a sterociągi to w najlepszym wypadku połamie mi wszystkie palce, które tam utkną. Kolega Świstak wchodzi za mną i przy pomocy rumpla awaryjnego próbuje zatrzymać szalejący ster. Udaje mu się tylko go zwolnić, a ja nakładam sterociągi otwartą dłonią, nie wkładając palców gdzie nie trzeba. Kiedy udaje się przy kolejnej próbie skoordynować harce jachtu, steru, nakładanie lin i przy pomocy okrzyków pracę sternika, siłowniki chowają się. Jacht znowu słucha steru. Na sektorze sterowym znajdują się duże otwory ulżeniowe. Przewlekam przez nie zaciski elektryczne tzw. tytrytki i zaciskam na sterociągach. Proste ale skuteczne. Kiedy znowu oba siłowniki wysuną się równocześnie, liny nie spadną z prowadnic. Wystarczy parę razy obrócić sterem i znowu wszystko wróci do normy. Patrzę na swoje palce z radością. Jeszcze je mam. Do dzisiaj tak patrzę. Kiedy przekazywaliśmy jacht następnej załodze, popatrzyli na mnie z pogardą. „Przecież wystarczyło odpowietrzyć hydraulikę” powiedzieli. Otwarli różne pokrywy na kolumnie steru, poodkręcali odpowietrzniki. Pokręcili sterem i powiedzieli „no i proszę, gotowe”. Znowu pokręcili sterem i sterociągi spadły. Dalej już się nie przyglądałem.

Ster już mamy, ale teraz walczymy z żaglami. Genua na rolerze już dawno zwinięta, kolejne refy zakładamy na grocie i bezanie. Stawiamy coraz mniejsze foki. W końcu zostaje tylko fok sztormowy, maleńka chusteczka. Już w czasie stawiania nie podoba mi się ten żagiel. Jak na sztormowy jest za cienki. Stawiałem go z Mirkiem. Ledwo wróciliśmy do kokpitu, pędzimy z powrotem na dziób zrzucać jego podarte resztki. Co nam jeszcze zostało. Trajsel? Pod wiatr nie pójdzie. Może trajsel na sztagu zamiast foka? Rwą się kolejne fały wykonane z za cienkiej liny. Nie mamy ani żagli ani fałów. A jacht robił takie solidne wrażenie. Na razie pracuje silnik. Kiedyś śmiałem się z amerykańskiego filmu, którego akcja toczyła się na jachcie. Kiedy zaczął się sztorm załoga zrzuciła żagle i uruchomiła silnik. Już się nie śmieję z tego. Sztormujemy na silniku. Barlowento nie daje ustawić się dziobem do wiatru. Idzie bejdewindem pod silnikiem. Czasem udaje się zrobić zwrot przez sztag, ale tylko do pewnej siły wiatru. Później udaje się sternikowi tylko sterować ostro do wiatru. Obroty silnika ustawiamy tak, aby utrzymywać pozycję. Zwiększanie obrotów powoduje wycie silnika, niebezpieczeństwo jego uszkodzenia i ciężką pracę jachtu na fali. Zysk na odległości jest minimalny, nie warto ryzykować awarii.

Kolejna fala zalewa osłonięty kokpit. Przez zejściówkę wlewają się kaskady wody. Gdyby tak zrobić zdjęcie w takiej sytuacji? Że też zawsze jak dzieje się coś ciekawego, nikt nie robi zdjęć. Ze swojej kabiny wychodzi Krystian ociekający wodą. Przez otwarte bulaje morska woda zalała koje jego i Mirka. Mają zalane wodą wszystkie ubrania i pościel. Nawet nie cieszę się, że u mnie jest sucho.

Siła wiatru ciągle rośnie. Ile wieje? Poprzednie wachty wpisywały 10B. Czytam opis skali Beauforta. Kiedy piana fruwa w powietrzu jest już 11B. Tyle wpisuję w dzienniku, a następne wachty nie protestują. Krople wody biją w oczy z taką siłą, że nie można otworzyć oczu. Pomimo zabudowanego stanowiska, sternik może patrzeć tylko przez gogle. Jacht tak pracuje na fali, że wewnątrz można tylko leżeć, walcząc aby nie wypaść z koi. Przypomina to ujeżdżanie byka na rodeo. Ubieranie się na wachtę trwa 15-20 minut i grozi złamaniem ręki. Pierwszy raz widzę że Mirek nie jest uśmiechnięty od uch do ucha i szepce „to jest piekło”. Piękny salon na rufie, w którym mieszkają nasi siatkarze, najpierw został zarzygany, a potem zalany wodą. Trzeba ich było stamtąd ewakuować. Sytuacja robi się poważna. Co byśmy nie robili, zawsze mamy przylądek Taran na zawietrznej. Jeżeli zatrzyma się silnik, to ile mamy do brzegu? Wszyscy powtarzamy sobie takie pytanie. Widzę, że kapitan mierzy na mapie odległość od naszej pozycji do przylądka. Pewno kalkuluje ile mamy czasu na wezwanie pomocy i ewakuację. Czy w takim sztormie i takim miejscu ktoś nas będzie ratował? Jak zakończy się sztrandowanie na brzegu i ile pociągnie ofiar? Silnik ciągle pracuje, ale w razie awarii zostaną nam tylko 3 godziny czy może aż 5 godzin?

Kolejna awaria. Zepsuła się elektryczna pompa w jachtowej ubikacji. Nie wiadomo czy to poważna awaria. Przy takich szalonych ruchach jachtu nie można trafić palcem do nosa, a cóż dopiero naprawiać cokolwiek. Dawniej jachty miały kosze rufowe przystosowane do tych celów, ale przy takiej pogodzie korzystanie z nich byłoby niebezpieczne a nawet niemożliwe. Upodlająca sytuacja, w której trzeba załatwiać się do woreczka nylonowego, dodatkowo podkopuje naszą psychikę.

Nad ranem „Dziecko” budzi mnie na wachtę. Pytam jaka sytuacja. Najpierw opowiada o niezmieniającej się sile wiatru, odległości od przylądka Taran, a na końcu dodaje:

- Wujku, Dziecko się boi.

Na usta ciśnie mi się „ja też”, ale nic nie mówię. Wpadamy sobie w ramiona i swoją bliskością dodajemy sobie otuchy. W głowie kołacze mi się myśl: „nie chcę »spłonąć« w zimnej wodzie przy ruskim brzegu”. Po chwili odsuwamy się od siebie, może trochę zawstydzeni chwilą własnej słabości.

Na pokładzie bez zmian. Łukasz-siatkarz dzielnie poczyna sobie za sterem. Ciekawe, co dzieje się z Michałem-siatkarzem. Nie widzę go już drugi dzień. Wiatr i bryzgi uniemożliwiają patrzenie bez gogli pod wiatr. Piana fruwa w powietrzu. Widzialność bardzo ograniczona. Właśnie, widzialność, gdzie jest „oko”? Szukam pod pokładem marynarza mającego ze mną służbę, który powinien wypatrywać niebezpieczeństw, czyli mieć służbę „na oku”. Dlaczego jeszcze nie wyszedł na pokład? Ubrany w sztormiak siedzi na koi, z głową na kolanach. Pytam czy może wyjść na wachtę. Odpowiada że oczywiście. Wychodzi na pokład, siada w kokpicie, po chwili głowę opiera na kolanach i takie z niego „oko”. Pyta „kiedy będziemy na Helu”. Widzę, że ma już dosyć żeglowania, przynajmniej na razie. Wypełniam dziennik. Niektóre rubryki, które wypisuje pierwszy oficer, są jeszcze puste. W rubryce „rodzaj pływania” Krystian wpisuje zwykle „szkoleniowo-stażowe” albo „turystyczne”. Nie mogę się powstrzymać i wpisuję „przyjemnościowe”.

Mijają kolejne godziny, silnik ciągle pracuje, odległość do przylądka Taran utrzymuje się mniej więcej stała. Niedaleko nas, tuż za horyzontem, rozgrywa się tragedia jachtu „Rzeszowiak[1]”.

Czuję, że język lepi mi się do podniebienia. Kiedy coś piłem, że o jedzeniu nie wspomnę? Wyjmuję spod koi wodę mineralną. Butelka jest plastikowa więc nie wybiję sobie zębów. Drugą częstuję Świstaka. Kłopoty z WC sprawiają, że podświadomie unikamy picia. Odwodnienie organizmu i niejedzenie dodatkowo osłabiają nadwyrężoną psychikę. Mały Łukasz dokonuje ekwilibrystycznych cudów w kambuzie i podaje chętnym „Gorący Kubek”. Trochę odżywam. Kapitan znowu mierzy odległość od przylądka Taran. Z kabiny Krystiana i Mirka dobiega nieprzyjemny zapach. Nie mają gdzie i jak wysuszyć zalanych wodą ubrań i materacy. Żeby nie czuć smrodu w swojej kabinie, Kapitan uszczelnia drzwi ręcznikiem. Mijamy się w korytarzu. Odstawimy dziwną pantomimę. Każdy z nas pokazuje drugiemu co sądzi o zaistniałej sytuacji, ale nie mówimy tego głośno aby nie podkopywać nadwątlonego morale załogi. Silnik ciągle pracuje. Ktoś wychodząc z kingstona gubi zawartość woreczka. Ile to jeszcze potrwa?

Kolejny ranek. Ubieram się na wachtę. Coś się zmieniło. Silnik? Nie, silnik pracuje. Coś się dzieje. Ale co? Jacht pracuje inaczej. Wiatr siada. Wyraźnie czuć, jak z godziny na godzinę słabnie wiatr. Napięcie opada. Pojawiają się pierwsze uśmiechy na twarzach. Z zakątków jachtu wypełzają dawno nie widziani koledzy. Rozpoczynają się naprawy, sprzątanie i mycie. Stawiamy pierwsze żagle. Cichnie silnik, ale teraz witamy ten moment z wyraźną ulgą. Cisza na jachcie nie oznacza tragedii tylko powrót do normalności. Naprawiam drobną usterkę w WC i wracamy do życia w cywilizowanych warunkach. Nie wszystko daje się naprawić. Wygięte sztyce sztormrelingu, wykonane z grubych rur ze stali kwasoodpornej, nie dają się wyprostować. Na bezanie łopoczą resztki podartej bandery. Jest tak splątana, że będzie można ja opuścić dopiero w porcie po wejściu na maszt.

Bandera po sztormie.

Kuki podają jedzenie w świeżo wysprzątanej mesie na rufie. Niektórzy koledzy trochę śmierdzą, ale ogólnie życie wraca do normy.

Tymon snuje plany zakupu porządnego sztormiaka, pyta o zalety i wady mojego. Patrzę na niego, oceniam rozmiar. Mój powinien być na niego w sam raz. Może uda mi się sprzedać mu mój sztormiak? Uważam, że nie będzie mi już potrzebny. Wydaje mi się, że już nigdy nie wsiądę na żaden jacht.

Za lewą burtą widać Port Północny. Jest zasięg. Dzwoni mój telefon. Maciek zaniepokojony pyta czy żyjemy. Dzwonię do domu. Może słyszeli o sztormie? Niech wiedzą, że jeszcze nie tym razem…

Gdańsk. Port. Prysznic. Ściągam kolejne warstwy brudnych ciuchów. Na końcu ściągam przepocony, niezmieniany przez cały okres sztormu t-shirt. W lustrze miga mi wzór i napis. Podnoszę go z kupki brudów i dokładnie oglądam. Na koszulce jest żeglarski motyw i napis: „Riders on the storm”. Podobnie jak Niels Bohr[2] nie jestem przesądny, ale już nigdy więcej nie zabrałem jej na żaden rejs.

Koszulka, którą od 2005 roku "...na dnie wielkiej szafy ... impregnuje kurz.”

Edward Goj

[1] Załoga s/y Rzeszowiak wezwała pomoc. Próby ewakuacji załogi przez prom m/f Finlandia doprowadziły do znacznych uszkodzeń jachtu i śmierci kapitana. Załogę zdjęły helikoptery ratownicze. Jacht nie zatonął. Dryfujący jacht odnaleziono 2 dni później. Jacht pływa do dzisiaj i bierze udział w kolejnych wypadkach. 25 maja 2008 r. – mielizna w Łebie, bez ofiar. 04 września 2012 – złamany maszt u wybrzeża Wysp Owczych, 1 osoba zginęła.

Wyciąg z orzeczenia Odwoławczej Izby Morskiej przy Sądzie Okręgowym w Gdańsku z siedzibą w Gdyni z dnia 29 maja 2007 r. - sygn. akt OIM 1/07, zmieniającego orzeczenie Izby Morskiej przy Sądzie Okręgowym w Gdańsku z siedzibą w Gdyni z dnia 3 lipca 2006 r. - sygn. akt WMG 25/05:

Najbardziej prawdopodobną przyczyną opuszczenia przez załogę jachtu „RZESZOWIAK” na Morzu Bałtyckim w dniach od 9 sierpnia 2005 r. do 10 sierpnia 2005r. na pozycji: 55°17’N, 019°21’E, przy sile wiatru WNW 8-10°B, w porywach do 12°B, stanie morza 6-7°, było przekonanie o grożącym jachtowi i załodze niebezpieczeństwie wynikające z oceny, że warunki hydrometeorologiczne przekraczają aktualne zdolności psychofizyczne załogi - początkowo pogłębione błędnym określeniem pozycji jachtu na mapie…..

[2] Nad drzwiami swojego wiejskiego domu Niels Bohr powiesił podkowę, która jakoby przynosi szczęście. Jeden z gości zapytał zdziwiony:

- Czyżby pan, taki wielki uczony, wierzył, że podkowa przynosi szczęście?

- Nie – odpowiedział Bohr – ale powiedziano mi, że podkowa przynosi szczęście także tym, którzy w to nie wierzą.

/zaczerpnięte z “Uczeni w anegdocie” A.K.Wróblewskiego/