Gulasz węgierski

1983

Gulasz węgierski

Do Gdyni przyjechaliśmy w ostatnich dniach września. W basenie jachtowym czekała na nas „Smuga Cienia", ale wyjście w morze ciągle się opóźniało. Ówczesne kłopoty z zaopatrzeniem miały na to pewien wpływ, ale najpoważniejszą przeszkodą był brak „pierwszego". Według wówczas obowiązujących przepisów pierwszym oficerem mógł być tylko jachtowy sternik morski. Na stanowiska drugiego i trzeciego oficera było trzech kandydatów - sterników jachtowych p.u. więc o rozdziale funkcji zadecydowało losowanie. Ja wyciągnąłem zapałkę niewłaściwej długości i zostałem „czarnym kanaką". W końcu nasz kapitan Zygmunt znalazł „morskiego" i mogliśmy rozpocząć rejs. W morze wyszliśmy późnym wieczorem, a właściwie w nocy 1 października. Pooglądałem mrugające wokół światełka: Gdańsk Nowy Port, Góra Szwedów, Hel i poszedłem spać. Od rana czekał mnie kambuz. Szarzało kiedy obudził mnie Dzidek. „Jak jest" zapytałem. „Żygliwie" odpowiedział i popędził do zejściówki. Co prawda na pokładzie nie miałem dzisiaj nic do roboty ale wystawiłem głowę przez zejściówkę. Wiało około 6B. Jak na pierwsze godziny w morzu, to rzeczywiście Dzidek miał rację. Ale trzeba brać się do roboty. Śniadanie jakoś przeżyłem, ale kiedy zabierałem się do obiadu, Neptun ciągle żądał moich hołdów. Połowa obwodu konserwy objechana otwieraczem i na pokład, druga połowa obwodu konserwy i znowu „pawik" na pokładzie. Kilka głębokich wdechów, do kambuza, zawartość puszki do garnka i na pokład. Do dzisiaj zapamiętałem napis na banderoli: „Gulasz węgierski". Gotowałem kaszę, podgrzewałem gulasz i biegałem. Kiedy brałem głębokie wdechy z głową na pokładzie, doszedł mojego nosa zapach spalenizny. Za mało mieszałem ten przeklęty gulasz. „Po co ja się tak męczę" i „kto to będzie jadł" przemykało mi przez głowę. Ale niestety, byli tacy upośledzeni przez naturę, z uszkodzonym błędnikiem, którzy chcieli jeść. Nienawistnym wzrokiem popatrzyłem na Staszka, który nie wiedział co to morska choroba. Kapitan też nerwowo zerkał do kambuza głodnym wzrokiem. Również „Pierwszy" sprawiał wrażenie jakby chciał jeść. Wreszcie podałem obiad. Talerz dla kapitana - kilka głębokich wdechów w zejściówce, talerz dla pierwszego oficera - głowa do zejściówki, jeszcze Staszek i to już na szczęście wszyscy. Reszta załogi, według mojej oceny, jest normalna. Mają zdrowe błędniki i nie chcą jeść.

Potem było coraz lepiej, chociaż wiało coraz silniej. Pamiętam wyjście zza osłony Rugii. Wiało już 8B i zakładaliśmy kolejny ref na grocie. Zakończyłem wiązać swoją porcję refsejzingów i stałem na nadbudówce obejmując bom. Napawałem oczy widokiem rozfalowanego morza w pięknym porannym słońcu i chciałem żeby reszta kolegów wiązała swoje węzły jak najdłużej, bo po skończeniu refowania zejdziemy na śniadanie i ta chwila pryśnie. To nie była radość z przeżywanej chwili, to była euforia. Po paru dniach ciężka halsówka pomiędzy Bornholmem a polskim brzegiem. Ciemno, prawie czarno, zimno, chlapie w twarz, leje deszcz, zimna woda za kołnierzem. Zachodni wiatr coraz silniejszy i skręcający ku północy. Niedługo nasz kochany ale niegościnny brzeg stanie się zawietrzny. Czy to niepokój, lęk a może już strach?

Rejs kończył się w Szczecinie, ale tam czekało nas trochę pracy - jacht kończył sezon. Poza tym spodziewaliśmy się licznych spotkań i wizyt. Uroczystą kolację na zakończenie rejsu urządziliśmy w gronie załogi, stojąc na cumach w pustym porcie, w Trzebieży. Kapitan rozpoczął uroczystość krótkim podsumowaniem, które rozpoczynało się od słów:

- Rejs, jak to w październiku, odbył się w trudnych warunkach. W początkowym okresie niektórzy trochę chorowali. Ja też miałem ochotę raz „puścić pawia", ale nie na skutek falowania, tylko po obiedzie ugotowanym przez Edka.

Mimo upływu lat, pamiętam te 8 dni pętania się non stop po Bałtyku w rejsie „krajowym" .Często wspominam Trelleborg na horyzoncie, sine plamki Christiansoe, Zygmunta, kolegów którzy już nie żeglują, no i oczywiście „Gulasz węgierski".

Edward Goj