Jak dwóch Polaków, Niemcom ruski silnik naprawiło.

W 1993 roku, wybraliśmy się z przyjaciółmi na klubowy rejs po Mazurach.

W Rafako założyliśmy klub żeglarski i mieliśmy; dwie omegi, dwie Venuski. Carinę i Nash’a.

Pływaliśmy po Jeziorach w dwie „Venuski”. Na jednej przyjaciel z rodziną a na drugiej my, czyli ja z rodziną. W tamtych czasach już dość powszechnie rozbrzmiewał na Mazurach znajomy nam, obcy język sąsiadów zza Odry, którzy coraz powszechniej żeglowali po naszych jeziorach.

Pewnego upalnego popołudnia dobiliśmy na ustronny biwak na Jagodnym.

Tam, przy małym drewnianym pomoście cumowało już „Tango Family”, z czteroosobową męską załogą. W czasie wymiany rutynowych grzeczności zorientowaliśmy się, że oni „som z Richtig Fajnych Niymców” .

Zajmując się swoimi sprawami podsłuchaliśmy mimochodem, że mają poważny problem z czymś co nazwali „ scheiss polnische betepok”. Ponieważ z obłędem w oczach i padając z wycieńczenia próbowali na zmianę od pół godziny szarpanką to coś uruchomić, było jasne że chodzi o silnik.

Jednakże użyte przez nich podkreślenie „polnische” w kontekście, że w dodatku jest „scheisse” wymagało z naszej strony stanowczego wyjaśnienia sprawy i zaoferowania pomocy.

Udaliśmy się więc do załogi owego Tanga. Byli mile zaskoczeni i opowiedzieli nam o swoich kłopotach. Najpierw wyjaśniliśmy im, że ten silnik to nie „betepok” tylko „wieterok” i że jest ruski a nie polski. ( Jako obywatele zachodniego państwa „nie posiadali” cyrylicy ).

Po dokonaniu obdukcji kolega mój Tadzio, który był w naszym klubie (wraz z jeszcze jednym kolegą Norbertem) ekspertem w tym typie silników (nasze Venusy miały takie),- postawił diagnozę. Maszyna była w wersji E, czyli „elektronik” a na płytce sterującej zapłonem, z nieznanych przyczyn była jedną nóżką oderwana dioda. Było to o tyle dziwne, że jak dotąd ten silnik chodził ale prowadzenie śledztwa w tej sprawie nie było naszym celem. Powiedzieliśmy im więc, że trzeba to przylutować i będzie „gut”.

Najpierw zrobili okrągłe oczy a potem jeden z nich, zapytał,- jak ? Przecież stoimy w trzcinach a wokół nie ma żywego ducha (z lutownicą, ma się rozumieć), nie mówiąc już o serwisie.

Ich rozpacz rosła tym bardziej, im częściej przypominali sobie, że jutro trzeba przejść kanały. Zapewniliśmy , że jak coś to my ich jutro przeholujemy ale ponieważ łódkę zdawali w Piszu to Jegliński musieliby przejść na burłaka. A jak wiadomo, ten kanał jest niemal „stworzony” do burłaczenia. No chyba, że ktoś ich pociągnie albo uda się załatwić naprawę w Mikolajkach.

Zaczęliśmy jednak kombinować i po drugim piwie wykombinowaliśmy ! Da się zalutować i to tu i teraz. Zdziwienie kolegów było równie wielkie jak nadzieja, że nie będą musieli przejść kursu „rendżersów” wlokąc swoją łajbę przez krzaki po sześciokilometrowym kanale.

Bez zbytnich komentarzy co i jak wyjęliśmy z naszych bakist sprzęt, a cała operacja przebiegła następująco;

Lutownicę wykonaliśmy z grubego miedzianego gwoździa trzymanego w kombinerkach. Cynę zdjęliśmy ze stopki żarówki z łódkowej lampy (cążkami do manicure mojej żony). Połączenie odtłuściliśmy kilkoma kroplami elektrolitu z akumulatora a „lutownicę” zagrzaliśmy na palniku gazowym, nakręcanym na butlę. Za trzeci szarpnięciem silnik zapalił co wywołało u kolegów euforię. Gdy my pakowaliśmy nasze narzędzia, załoga Tanga udała się na naradę i po chwili jeden z nich wystąpił z gratyfikacją w postaci flaszki „żyta”.

Kategorycznie odmówiliśmy przyjęcia korzyści, ale aby ten problem nie pozostał nierozwiązany, zaprosiliśmy ich do nas na kolację. To rozwiązanie było ze wszech miar właściwe, bo oprócz wódeczki, przynieśli jeszcze dwie butelki dobrego wina.

W czasie kolacji dowiedzieliśmy się, że dwóch z nich to… elektronicy zatrudnieni na dość wysokich stanowiskach w jednej z regionalnych central Deutsche Telekom. Byli pierwszy raz w Polsce i przyznali, że po dwóch tygodniach pobytu u nas ich stereotypowe pojęcie o naszym kraju i Polakach uległo zasadniczej zmianie.

Na drugi dzień z dumą patrzyliśmy jak szczęśliwi do szaleństwa koledzy-Niemcy prują toń kanałów, pchani naprawionym przez nas „betepokiem” w wersji E.

Michał Affanasowicz