„ Kolubara Queen”

W 2004r. wyjechałem służbowo do bratniej Serbii na rozruch bloku 305 megawatów w dużej elektrowni pod Belgradem. Było to w ramach pomocy UE dla Serbii po nalotach NATO na Belgrad i okoliczny przemysł w czasie wojny bałkańskiej. Nasza ekipa była międzynarodowa. Jeden Polak, (ja), jeden północny Irlandczyk (kolega Errol) oraz kilku Niemców.

Praca trwała codziennie od rana do wieczora. Jedyną możliwością porozmawiania o czym innym niż o przedmiocie naszego pobytu, były wspólne kolacje w serbskich knajpkach.

Jednym z takich miejsc była pizzeria, którą urządził jakiś przedsiębiorczy Serb, wykorzystując kadłub starego parowca rzecznego, zacumowanego na małej rzeczułce o nazwie Kolubara. Owa rzeczka mająca połączenie przez Sawę z Dunajem nie była szersza od mazurskiego kanału i w ogóle nie nadawała się zbytnio do jakiejkolwiek żeglugi po za spływami kajakowymi. Dlatego, zawsze zastanawialiśmy się jak ten chłop to przywlókł. Knajpka nazywała się „Maratoncy”, ale myśmy ochrzcili ją „Kolubara Queen” , jako aluzja do słynnego tylnokołowca, który przemierzał rzekę Missisipi .

Tak więc,- któregoś wieczoru zamustrowaliśmy na jej pokład w celu spożycia pizzy oraz dobrego piwa o nazwie „Jeleń”. W czasie rozmowy ktoś zapytał, jak postępuje budowa mojego jachtu w przydomowej stoczni. Wtedy ożywił się Errol i zaczął wypytywać o szczegóły. Okazało się, że Errol też żeglował i to jak!

W 1977 roku, na pokładzie Great Britain II wziął udział w okołoziemskich regatach Withbread Race.

I nagle, wzdłuż leniwiej Kolubary popłynęły morskie opowieści i to z najwyższej półki, a było tak;

W początku 1977 roku, po kilku latach spędzonych na pracy w Azji i Arabii Saudyjskiej, Errol wrócił do Anglii. Zarobił trochę ichniego grosza, a że był stanu wolnego,- szukał przygody. Wyczytał w gazecie, że Chay Blyth, który na jachcie Brittish Steel opłynął Świat, montuje ekipę na Withbread 77. Sam Blyth nie płynął, ale do dyspozycji oddał swój jacht GB II. Errol zgłosił się, a jako że wcześniej żeglował po morzu, został przyjęty do ekipy i otrzymał funkcję drugiego sternika ( second helm)

Załoga składała się z 14 chłopa i jednej dziewczyny. Reprezentowali różne zawody, od fotografa po szefa public relation firmy Shell. Każdy z nich musiał wnieść opłatę wysokości około 10-ciu tysięcy funtów. Skiperem był Rob James,- mąż Naomi, która jako pierwsza kobieta próbowała opłynąć świat non stop. ( o ile mnie pamięć nie myli, to wyprzedziła ją w tym Krystyna Chojnowska-Liskiewicz na „Mazurku”).

Regaty trwały w sumie osiem i pół miesiąca, a dla Great Britain II, samej żeglugi było 146 dni 10 godzin i 40 minut. Start i meta były w Portsmouth, a etapowymi portami; Kapsztad, Auckland i Rio.

Errol wspominał więc różne przygody z tych regat, z obowiązkową awarią steru włącznie.

Do Kapsztadu dopłynęli na drugiej pozycji i w zasadzie nic po drodze się nie działo. W drodze do Auckland mieli kilka zdarzeń. Jedno dość zabawne, bowiem w czasie kilkudniowej ósemki, gdy załoga jadła w mesie bujnęło tak, że z toalety wyleciał razem z drzwiami jeden z kolegów, mając akurat sztormiak na wysokości kostek, ukazując w pełni swą „nudam sempiternae”. Nie mógł wstać o własnych siłach i trzeba było go podnosić. Drzwi natomiast, jako że były z grubej sklejki i solidnie olistwowane, posłużyły kilka dni później do wykonania zapomnianego w Anglii awaryjnego rumpla. Był też przykry wypadek. W czasie zrzucania spinakera, jeden z załogantów przypadkowo owinięty został szotem. Spinaker był już na pokładzie, gdy przyszedł szkwał i zwiał go za burtę. Nieszczęśnikiem rzuciło o maszt a żagiel zaczął wlec wodę. Ktoś przytomnie odciął szot, ale wyglądało to niewesoło. Chłop miał połamanych 6 żeber a z nosa i uszu poszła krew. Po radiowej konsultacji z lekarzem chciano go odstawić na Tasmanię do szpitala, ale on się nie zgodził. Przez parę dni brał morfinę i wszystko się dobrze skończyło.

Gdy GB II była na południowej części oceanu indyjskiego, żona skipera,- Naomi James wyruszyła w swój rejs non stop. Przez pierwsze dni miała problemy z obliczeniami nawigacyjnymi, więc podawała przez radio kursy i zliczenia mężowi a on na drugim końcu świata odrabiał za nią „zadanie domowe” i podawał jej pozycję.

Horn przeszli na spinakerze ale potem zaczęło wiać. Na północ od Falklandów przyszła burza i w jacht trafiła jakaś odnoga pioruna. Nikomu nic się nie stało ale piorun zniszczył całą instalację elektryczną i akumulatory oraz namagnesował jacht. Z kompasu zrobiła się karuzela. Nie działało nic co było na prąd. Nawet latarki. Jedynym wskaźnikiem kursu był kąt na wiatr mierzony ekierką nawigacyjną. Prędkość określano butelką na lince, mierząc czas jej przepłynięcia wzdłuż kadłuba jedynym, nie namagnesowanym zegarkiem, który działał. Po pięciu dniach wyszło kilka gwiazd, więc sekstansem określono pozycję jachtu. Okazało się, że różnica wyniosła 30 mil, w stosunku do pozycji zliczonej. W ten sposób dotarli do Rio, gdzie usunięto usterki i rozmagnesowano jacht. Rozpoczął się ostatni etap regat. Był to etap pod znakiem kulinarnych niespodzianek. Pod wpływem wilgoci zeszły etykiety z puszek i rozpłynęły się oznaczenia „wodoodpornym” pisakiem tak, że na obiad bywała fasola z mięsem albo puré ziemniaczane i dżem.

W czasie całej tej przygody Errol poznał osobiście legendy żeglarstwa jak nieżyjący już Erick Tabarly i Peter Blacke.

Sam Rob James zginął kilka lat później po wypadnięciu za burtę w czasie treningów do regat przez Atlantyk. Choć opłynął pod żaglami trzykrotnie Świat, nigdy nie nauczył się pływać. Uważał, że w oceanicznym żeglarstwie jest to umiejętność najmniej przydatna szczególnie, że za burtę najczęściej wypada się w ciężkiej pogodzie i zimnej wodzie. A ponieważ szanse, że jacht zawróci, znajdzie i wyłowi człowieka są niewielkie. Wtedy, kilka minut dłużej nie gra już żadnej roli.

I tak o drugiej w nocy, z zęzami pełnymi piwa „Jeleń” dotarliśmy na pokładzie małego rzecznego parowca-pizzerii do Portsmouth. Pora była iść spać, bo od wpół do ósmej zaczynaliśmy kolejną długą wachtę. W elektrowni.

Michał Affanasowicz