Kapitan i Generał

1979

Kapitan i „Generał"

Po wyjściu za Hel dmuchała już dobra szóstka. Dla mnie jako debiutanta na morzu było to ciężkie doświadczenie. Sterowanie i składanie hołdów Neptunowi na przemian było dość uciążliwe, tym bardziej, że „Józek" czyli „Joseph Conrad" miał jakieś uszkodzenie urządzenia sterowego. Jacht skręcał w lewo normalnie a w prawo tylko symbolicznie. Dla kogoś kto pierwszy raz w życiu sterował kołem sterowym, dużym jachtem i według kompasu ta dodatkowa uciążliwość stanowiła duży problem. O skutkach kołysania już nie wspomnę.

Po dwóch dniach, u północnych brzegów Gotlandii, wiatr zelżał i umęczona załoga powoli wracała do życia.

Na pokładzie odbyła się narada Kapitana z oficerami. Debatowali do którego z polskich portów zawinąć. Ja, „czarny Kanaka”, marny pył jachtowy, przysłuchiwałem się tej rozmowie stojąc skromnie z boku. Nagle nie pytany, bezczelnie wtrąciłem się do rozmowy:

– Po co płynąć do portu, przecież porty są do niczego, statki w nich gniją a marynarze schodzą na psy – powiedziałem.

– Czy to może „Zwierciadło morza” – zwrócił się do mnie Kapitan,

– Tak – odpowiedziałem, zadowolony, że Kapitan wiedział o czym mówię i zaszczycił mnie rozmową.

Kiedyś, przechodząc obok kapitańskiej koi, zauważyłem leżącą na koi książkę. Było to „Zwierciadło morza” Josepha Conrada. Teraz zrozumiałem, że nie przypadkowo Kapitan wiedział o czym mówię, a jego pytanie było raczej sprawdzianem, czy ja wiem o czym mówię. Po latach dowiedziałem się, że Bibek traktował „Zwierciadło morza” jak biblię, zawsze woził tę książkę z sobą i czytał ulubione fragmenty w wolnych chwilach. Zauważyłem, że od tej pory „zauważał” mnie. Przy każdym spotkaniu w klubie, kiedy Go pozdrawiałem, witał się ze mną serdecznie i zaszczycał chociaż krótką rozmową.

Przelot do Darłówka pozwalał cieszyć się słońcem i życiem towarzyskim. Kapitan, chociaż dwa razy starszy od większości studenckiej załogi, brał udział w szantowych wieczorach i nie tylko żeglarskich dyskusjach. Zauważyłem, że dyskretnie i w sposób dystyngowany, kierował nie tylko jachtem ale także naszymi dyskusjami i zabawami. W jego obecności nie wypadało zachowywać się nieelegancko. Nie znałem go wcześniej, ale w naszym gliwickim AZS-ie, gdzie roiło się od kapitanów, nawet ci najwięksi mówiąc o nim Bibek, wypowiadali się z wielkim szacunkiem. Zaczynałem rozumieć dlaczego.

W Darłówku most zwodzony był w remoncie i komunikację utrzymywały promy, co powodowało sporo zamieszania i potęgowało ciasnotę. Zacumowaliśmy do burty stojącego tu „Generała Zaruskiego". Sporych rozmiarów „Conrad", przy nim wydawał się niewielki. Nasz kapitan udał się z wizytą do kapitana „Zaruskiego" a my próbowaliśmy zwiedzać jacht. Jego młoda załoga chętnie dzieliła się z nami informacjami na przykład jak sterować nietypowo umieszczonym kołem sterowym i pokazywała nam wnętrze jachtu. Niestety gdzie byśmy nie przystanęli, pojawiał się któryś z oficerów i informował nas, że stoimy w niewłaściwym miejscu, blokujemy przejście i czemuś lub komuś przeszkadzamy. Dość szybko zaczęliśmy tęsknie spoglądać na nasz jacht z jego atmosferą studenckiego luzu i swobody, która nie kolidowała z dyscypliną i odpowiedzialnością. Wymieniliśmy się jeszcze odpowiedziami na pytania: „gdzie byliście?"

- U północnych brzegów Gotlandii - odpowiadaliśmy

- Ooo - odpowiadał szmer podziwu.

- Widzieliśmy brzegi Szwecji - dodał któryś z kolegów.

- Uuu, a my nie straciliśmy z oczu naszego polskiego brzegu -powiedział smutnym głosem ktoś z załogi „Zaruskiego".

Patrzyli na nas z zazdrością i podziwem. Ponieważ znowu staliśmy w złym miejscu więc wróciliśmy do siebie, wysłuchując jeszcze uwag, że stoimy trochę krzywo i cumę dziobową powinniśmy wybrać a rufową wyluzować. „Generał Zaruski" należał do Ligi Obrony Kraju, więc pewnie oficerowie tego jachtu również na lądzie byli oficerami, tylko nie wiadomo jakich służb.

- Dowodziłem kiedyś „Generałem Zaruskim" - powiedział nasz kapitan po powrocie na nasz jacht. - „Kuba" Jaworski był wtedy u mnie pierwszym oficerem. Słyszałeś o „Kubie" - rzekł spoglądając na mnie. Oczywiście, że słyszałem. Rok wcześniej kapitan Jaworski rewelacyjnie wystartował w OSTAR - regatach samotnych przez Atlantyk. Wielkość kapitana Pierożka sięgnęła w moich oczach szczytów Himalajów.

Wreszcie oddaliśmy cumy i oddaliliśmy się od niesympatycznej burty „Generała Zaruskiego". W tym samym momencie pojawił się kuter wracający z morza, kuter wychodzący w morze i odbił od brzegu prom zastępujący remontowany most. W spokojnym do tej pory maleńkim porcie zrobił się potworny tłok. A nasz „Conrad" był właśnie w trakcie cyrkulacji i jego kadłub znajdował się w poprzek kanału portowego. Nogi się pode mną ugięły. Taki ścisk a nasz kochany jacht potrafi skręcać tylko w jedną stronę. Spojrzałem na kapitana, a on spokojnie, z lekkim uśmiechem na twarzy wydawał komendy na ster i silnik.

Jednym z kolejnych portów było Władysławowo. Stał tam szary kadłub ścigacza czy jakiegoś innego małego okrętu. Podeszliśmy w kilka osób żeby zobaczyć go z bliska. Za kadłubem okrętu, osłonięta od widoku reszty portu, odgrywała się scenka z życia „marwoja". Mat ćwiczył „młodego" marynarza. Marynarz wykonywał serię pompek.

- Biedak - jęknęła ze współczuciem jedna z naszych koleżanek.

- I tak ma fajnie - powiedział któryś z kolegów.

- Dlaczego fajnie? - zapytała.

- Nie musi pływać na „Zaruskim".

Edward Goj